Nr 8 (19)
z dnia 12 marca 2002
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

Życzę wszystkim, żeby żadna muzyka
nikomu i nigdy nie kojarzyła się źle.
Rozmowa z Krzysztofem Ścierańskim
     
   

     Publiczność i krytycy mówią o nim „fenomenalny wirtuoz” i „numer jeden gitary basowej środkowej Europy”. Dzięki wirtuozowskiemu opanowaniu swego instrumentu i umiejętnemu wykorzystywaniu elektronicznych przystawek i maszyn rytmicznych nazywany jest także „człowiekiem orkiestrą”. Z kompozytorem i autorem unikalnych koncertów solowych – Krzysztofem Ścierańskim – obchodzącym w 2001 roku 25-lecie swojej pracy artystycznej, umówiłem się na rozmowę w jego domu w Legionowie. Tutaj muzyk znajduje spokój i wytchnienie po niezliczonych podróżach. Ścierański ani zawodowo, ani prywatnie nie kreuje się na gwiazdę. Jest szalenie sympatycznym człowiekiem i strasznym gadułą, jego opowieści można słuchać godzinami.
     
     
     Początki nie były łatwe...
     Wszystko jest przypadkiem. Pod koniec lat 60. muzyką tzw. rock’n’rollową, czyli bigbitową, zainteresował mnie mój brat [Paweł Ścierański, grający m.in. z Anawą – przyp. red.]. To były zupełnie inne czasy. Pamiętajmy, że w tym okresie Polskie Radio było raczej mało awangardowe, prezentowało Orkiestrę Dzierżanowskiego i muzykę, nazwijmy ją, przedwojenną. W połowie lat 60. jedynie w anglojęzycznej stacji Radio Luksemburg można było usłyszeć te wszystkie nowości, które obiegały świat, czyli najnowsze utwory różnych zespołów bigbitowych: Herman’s Hermits, Animalsów, Rollingstonsów, Beatlesów. To właśnie dzięki tej stacji i jej podobnym zachodnim rozgłośniom docierała nowa, w pewnym sensie rewolucyjna (żeby nie powiedzieć rewelacyjna!) muzyka. Słuchałem wtedy tych pierwszych nagrań i zwróciłem uwagę na bardzo mocny rytm i wyeksponowaną perkusję. Jednym z utworów, który zrobił wrażenie na całej młodej generacji był „Love me do” Beatlesów. Dość łatwa piosenka, w której bardzo wyeksponowana była właśnie perkusja i bluesująca harmonijka ustna. To były utwory bardzo proste, ale stawały w opozycji do wszystkiego, co działo się w muzyce do tej pory. Byłem wtedy jeszcze młodym człowiekiem, ale jako fan słuchałem tego jako czegoś nowego i fascynującego.
     Chodziłem na koncerty. Kilka razy byłem na nikomu nieznanym (choć starzy fani rock’n’rolla zapewne go pamiętają) angielskim zespole The London Beats. To była kapela składająca się z kilku średniej klasy muzyków, których ktoś namówił, żeby przyjechali do dzikiego kraju i grali rock’n’rolla. Zespół dysponował profesjonalną aparaturą, miał sprzęt, którego używały wszystkie, czołowe wówczas, przede wszystkim angielskie, zespoły na świecie. Mieli też instrumenty, na których grali najwspanialsi muzycy tego gatunku, m.in. perkusję „Ludwiga”, gitarę elektryczną „Fendera”, organy „Farfisa”(które były wtedy dla nas rzeczą zupełnie nieosiągalną) czy gitarę basową „Hofnera” produkowaną w Niemczech. Później chodziłem na koncerty różnych zespołów. Na występie Animalsów wydawało mi się, że przyszedł tam cały Kraków. Po tych koncertach, co zdolniejsza młodzież łapała za instrumenty. W sklepach muzycznych można było kupić tylko gitary, które absolutnie nie nadawały się do grania. Czołowe polskie zespoły (takie jak: Czerwono-Czarni czy Niebiesko-Czarni) grały wówczas na jedynych zagranicznych gitarach, jakie w Polsce można było dostać – czechosłowackich „jolanach”. Ja również za gitarę, na początku elektryczną, chwyciłem dopiero po koncercie Animalsów, w roku 1963 czy 1964. Niedawno spotkałem w Opolu człowieka, który jako pierwszy w Polsce grał na gitarze basowej. Do normalnej gitary założył struny bodajże od wiolonczeli czy od fortepianu, tworząc jakąś dziwną kombinację. Na początku była to tylko jedna struna basowa, która dawała niski dół. Coś niesamowitego!
     Z początkiem lat 60. zespoły bigbitowe zaczęły w Polsce wyrastać jak grzyby po deszczu. Ponieważ mój brat również miał w Krakowie, skąd pochodzę, swój zespół rock’n’rollowy (System), często chodziłem na ich koncerty. Grali powszechnie znane utwory, tzw. covery (nie lubię tego słowa). Wówczas oceniało się muzykę takich zespołów pod względem wykonania najlepiej imitującego oryginały. Pamiętajmy, że nie było żadnych szkół, a jedynymi wzorcami były, docierające do nas jakże rzadko, płyty. Znałem bardzo dobrze, na pamięć, program grany przez System i gdy basista tego zespołu wyjechał za granicę, bez żadnych problemów, poza bąblami na palcach (które przy początkowych ćwiczeniach zawsze się pojawiają) wskoczyłem do tego zespołu na basówkę. To był mój początek grania na gitarze basowej. Oczywiście graliśmy głównie rockowe i bluesowe standardy. Później, w miarę ćwiczenia i gdy było nas stać na coraz lepszy sprzęt i instrumenty, kupiliśmy jazz bass „Fendera”, który mam do dzisiaj. Muszę powiedzieć, że byłem też posiadaczem pierwszego w Polsce wzmacniacza basowego firmy „Peavey”, której nikt wcześniej nie znał, gdyż była to firma raczkująca. I tak to się zaczęło. Jazz był w moim życiu dużo później...
     
     Jazzowe drogi
     Miałem to szczęście, że było mi dane grać z najwspanialszymi muzykami, jacy mieszkają w promieniu tysiąca kilometrów, a nawet i dalej. Zacząłem granie jazzu w eksperymentującym, choć dość popularnym zespole Laboratorium, który wykonywał muzykę jazzopodobną. Była to grupa, grająca muzykę wówczas bardzo modną, inspirowaną takimi amerykańskimi zespołami jak Weather Report, Chick Corea, Herbie Hancock, Cruseiders, ale też mnóstwem innych jazz-rockowych formacji. Później grałem z zespołem Zbyszka Namysłowskiego, który po kilku latach wrócił właśnie z Nowego Yorku i był bardzo naładowany swoimi pomysłami funkowymi. Zespół nazywał się Air Condition. Graliśmy razem dwa i pół roku, nagraliśmy dwie i pół płyty. Dołączyłem do istniejącego już zespołu String Connection, który tworzyło kilku znakomitych muzyków. Grali w nim: Krzysio Przybyłowicz na perkusji, Andrzej Olejniczak na saksofonie, Janusz Skowron na instrumentach klawiszowych i Krzesimir Dębski, znany teraz głównie z muzyki filmowej i z dumki (ma zupełnie inny dorobek, to jest sprawka mediów). Występowaliśmy razem na większości liczących się festiwali jazzowych w Europie, także na Festiwalu w Montrealu w Kanadzie, a już jako trio (bez Olejniczaka i Skowrona) w Rino w Stanach Zjednoczonych - jako jedyni reprezentanci Europy. String Connection został zresztą uznany przez profesjonalny branżowy magazyn muzyczny „Jazz Forum” zespołem numer jeden lat 80. Po odejściu ze Stringów założyłem trio z moim bratem i Markiem Surzynem, poświęciłem też więcej czasu graniu solowemu.
     Na mój dorobek fonograficzny składa się osiem płyt autorskich. W sumie gram na około siedemdziesięciu płytach, możliwe, że jest ich więcej, gdyż miałem dużo nagrań archiwalnych dla Polskiego Radia. Była to forma promocji polskiej muzyki jazzowej i polskich zespołów. Nagrania te puszczano w audycjach radiowych, a niektóre produkcje znalazły się później na czarnych krążkach. Kilka płyt w różnych składach nagrałem także za granicą.
     
     Sukces, media i komercja
     Nie uważam, żebym był najlepszy. Mówimy o rzeczach niewymiernych. Gram moją muzykę, osobistą, wynikającą z fascynacji i jakiś tam zdolności. Nie jest kopią dokonań kogoś innego. Ponieważ muzyka rozwinęła się teraz w tak bardzo wielu kierunkach, trudno jest zrobić coś innego, „prywatnego”. Chociaż istnieli i istnieją ludzie, którzy grają wspaniale i są charakterystyczni (Pat Metheny czy Jimi Hendrix). Gdy John Skofield zagra cztery nuty, to od razu wiadomo, że to gra John Scofield, bo jego muzyka to coś takiego jak linie papilarne. I wydaje mi się, co jest bardzo istotne, że przynajmniej odrobinę tej swojej twórczości, charakterystycznego sposobu grania, zachowałem. Można powiedzieć, że na świecie jest kilkaset tysięcy basistów, ale tych, których wielu zna czy chciałoby naśladować lub słuchać, jest naprawdę mało.
     Jestem gościem, który żyje z muzyki i koncertów. Jadę do jakiegoś miasta, rozkładam graty, gram i dostaję za to pieniądze. Od czasu do czasu uczestniczę więc w różnych projektach. Koncertowałem m.in. z takimi muzykami jak Budy Miles, Randy Hansen, Rickie Rouse, Gunnar Augland, Kenny Martin, Szendi Gabor, Wolfgang Thierfeldt, Steve Hooks, Ernie Adams, Carlos Johnson, David Lamar, Derrick James i wieloma innymi. Graliśmy koncerty w niemalże całej Europie. Żyjemy teraz w trudnych czasach, będących swego rodzaju rewolucją, polegającą na tym, że codziennie zmieniają się zasady działania i każdy dzień przynosi coś nowego. Mamy rewolucję w elektronice, telekomunikacji. Kupuje się nowy komputer, a za dwa tygodnie jakaś panienka w sklepie mówi ci, że takiego starego komputera jeszcze nie widziała. Ta rewolucja dotyczy właściwie każdej dziedziny życia, poza finansami. To niestety księgowy wpływa najczęściej bardzo niekorzystnie na to, co możemy zobaczyć i czego możemy posłuchać, zwłaszcza w telewizji i radiu. Nie mam pretensji do żadnego z mediów komercyjnych, ale jeżeli pierwsza audycja w telewizji publicznej dla ludzi słyszących pojawia się dopiero po północy, to coś tutaj nie gra. Przecież programy telewizji państwowej powinny kształcić, promować, starać się zainteresować ludzi wszystkim, co możliwe. Niestety w jednym szeregu ze stacjami komercyjnymi walczą one o oglądalność, czyli proponują żenujące programy w ciągu dnia. Nigdy nie szedłem za koniunkturą.
     Przypominają mi się choćby panowie Krawczyk z Bregoviciem. Ich płyta według mnie niczego nowego ani interesującego nie wnosi, a treści, które przekazuje ten cały projekt, są po prostu słabe. Jest to płyta zrobiona na fali popularności muzyki folkowej, na zasadzie „a może tutaj uda się zarobić trochę kasy”, nie wyczuwam w tym żadnego głębszego podłoża. Nie jestem gościem, który w zależności od mody będzie gonił osiągnięcia Kayah czy Brathanków. Chcę grać w taki sposób, w jaki według mnie to powinno wyglądać, zgodnie ze swoim sumieniem. Uważam, że wszystko można dobrze zrobić, sprzedać i rozreklamować, tylko trzeba tego chcieć. Niestety grupy osób, które zajmują się sprzedażą i dystrybucją płyt, chcą mieć tylko taki towar, jaki natychmiast zejdzie z półek. A nie przypuszczam, żeby muzykę instrumentalną - podobnie jak wokalną - można było kiedykolwiek sprzedawać jak świeże bułeczki. Rozmawiałem ostatnio z dość wpływową osobą w telewizji publicznej. Zapytałem, czy dałoby się umieścić jeden z moich utworów w telewizji, w tzw. dobrym czasie oglądalności. Osoba odpowiedziała, że tak do trzech minut to można zmieścić, ale pod warunkiem, że z przodu śpiewałaby jakaś urodziwa blondynka. W związku z tym nie pcham się w tamtą stronę, nie jestem zwolennikiem komercji za wszelką cenę (choć przeciwko blondynkom, a zwłaszcza urodziwym, nic nie mam).
     
     Ojczyzna, obczyzna
     Przez wiele lat występowałem na różnego typu festiwalach, w tym i na Węgrzech. Zjeździłem niemalże wszystkie kraje Europy, byłem nawet w Indiach, Indonezji, ale Węgry są dla mnie wyjątkowym miejscem. Niedawno dowiedziałem się o tym, że mój pradziadek mówił po węgiersku. Był burmistrzem Nowego Targu w zaborze austro-węgierskim i wyjeżdżał na jakieś polityczne debaty do Budapesztu. Muszę pochwalić się, że rozumiem węgierski i staram się mówić w tym języku, co jest rzeczą trudną. Wiele razy byłem na Węgrzech, poznałem miłych ludzi, Węgry są mi bardzo bliskie. Nagrywałem tam płyty, jeździłem na wiele koncertów i prawdopodobnie jestem bardziej znany na Węgrzech niż w Polsce. Jest to mniejszy kraj i łatwiej jest w nim zaistnieć.
     Wyjechać na stałe z Polski jak wielu znakomitych polskich artystów, prawdopodobnie nie potrafiłbym. Wiem jak wygląda życie emigranta, trudno byłoby mi się z tym pogodzić. Urodziłem się w Krakowie, wychowałem w Polsce, mam tutaj swoją rodzinę, żonę, dzieci, przyjaciół. Tutaj powinienem mieszkać. U większości ludzi, którzy wyjechali na stałe, pojawia się syndrom wierzby płaczącej, czyli olbrzymia tęsknota za ojczyzną. Uważam, że życie w Polsce jest bardziej uciążliwe, ale wciąż tutaj jestem, gram, pracuję i nie chcę tego zmieniać.
     
     Płyta „Flying Over” – nie jazzowa, nie folkowa
     Jest to płyta solowa w związku z czym sam nagrywałem po kilka śladów w każdym utworze. Gra tam perkusja elektryczna, czyli nie zawsze najlepiej brzmiący automat perkusyjny. Wykorzystywałem lupy - pętle perkusyjne i nagrywałem kolejno ścieżki różnych basów. Gram na gitarze basowej midi, gitara ta oprócz tego, że jest zwykłą czterostrunową basówką, jest również syntezatorem. W jednym tylko afrykańskim utworze na perkusji gra Michał Dąbrówka. Muzykę zawartą na tej płycie określiłbym jako world fusion, czyli fuzja muzyki świata, ponieważ zawiera ona elementy wielu kultur. Zawsze byłem zafascynowany muzyką rytmiczną. Poprzez liczne podróże podczas swojej kariery, a nazwijmy ją raczej działalnością muzyczną, poznawałem wielu różnych muzyków, którzy bardzo mnie inspirowali. Miałem możliwość grania m.in. z Afrykańczykami, pochodzącymi z Senegalu (grali właśnie te rytmy, które zaczęły mnie potem fascynować). Grali w sposób absolutnie genialny. Tajemnica doskonałości rytmów, które tak mi się podobają, polega na tym, że jest to łączenie rytmów parzystych z nieparzystymi. Czyli jednocześnie grając na cztery, możemy myśleć na trzy.
     W przyszłości oczywiście będę wykorzystywał muzykę etniczną, choć nie twierdzę, że tylko taką. To właśnie w tych niezbadanych pokładach można odnaleźć wiele wspaniałych elementów, które mogą zainspirować rzeszę muzyków. To samo dotyczy muzyki hinduskiej. Byłem w Indiach jakiś czas i dzięki lekcjom klasycznej muzyki hinduskiej poznałem niektóre tajniki tej fascynującej, można nawet powiedzieć - planety. Bo jest to ogrom wiedzy, zupełnie inny język, inna kultura i inny świat. Podobnie rzecz ma się z muzyką arabską. Kilka lat temu grałem w Norymberdze utwór inspirowany bardziej muzyką turecką niż arabską. Pewna pani z tego klubu powiedziała, żeby tego nie grać, bo może się źle kojarzyć. Życzę wszystkim, żeby żadna muzyka nikomu i nigdy nie kojarzyła się źle.
     
     Przede wszystkim - elektronika muzyczna
     Nieprawda! To się wiąże głównie z brakiem możliwości finansowych. Zauważ: Dlaczego ludzie zakładają własne studia domowe, dlaczego zespoły ograniczają swoje składy muzyczne do niezbędnego minimum? Żeby przeżyć, trzeba ograniczyć ilość grających w zespole osób. Oczywiście, są takie grupy jak Brathanki, które grają w składzie siedmioosobowym, ale to, co grają, jest muzyką, którą dzięki odpowiedniej reklamie można było stosunkowo łatwo sprzedać. Ma ona elementy muzyki ludowej, której przez wiele lat w Polsce nie było i posiada także takie elementy prostej muzyki, dzięki którym najłatwiej trafia w gusta większości. Kiedyś dziwiłem się, dlaczego tak dużo ludzi przychodzi na koncerty muzyki rosyjsko-cygańsko-żydowskiej. I znalazłem odpowiedź. - To jest przecież najbliższe sercu przeciętnego Słowianina, ta muzyka jest głęboko zakorzeniona w jego tradycji.
     Moim marzeniem jest móc stworzyć zespół, w którym graliby na stałe: perkusista Michał Dąbrówka, wibrafonista Bernard Maseli, gitarzysta Marek Napiórkowski, Zbyszek Jakubek na instrumentach klawiszowych i ja na basie. Barierą są tu niestety względy finansowe. Lubimy siebie i wspólne granie, dość często ze sobą w różnych konfiguracjach koncertujemy. A elektronika pozwala mi na występy solowe w wielu fascynujących miejscach, w których z całym zespołem wystąpić nie mógłbym.
     
     Folkowy jam session
     Zanim nastąpił boom muzyki folkowej, dzięki uprzejmości Włodzimierza Kleszcza z Polskiego Radia, wziąłem udział w nagraniach kilku płyt, przynajmniej odrobinę folkowych. Jedną z nich była płyta zespołu Rawianie, który wykonywał XIX-wieczną muzykę ludową z terenów Mazowsza, Rawy Mazowieckiej i okolic. Nagrałem też płytę z zespołem Trebunie-Tutki. Ale nie były to płyty komercyjne a jedynie próby połączenia różnych gatunków, fuzja muzyki ludowej z szeroko rozumianą muzyką światową. Grałem również na festiwalu folkowym „Eurofolk na Pograniczach” w Sanoku.
     Niestety okazuje się, że wspólne granie nie zawsze jest możliwe, o czym zapewniły mnie liczne nagrania, czy próby porozumienia między muzykami podczas takich jam sessions. W większości przypadków w muzyce europejskiej rytm jest odrobinę „uśpiony”. Żeby wyciągnąć odpowiedni efekt z różnych kręgów kulturowych potrzebny jest wspólny mianownik, którego niektórym zespołom grającym w takim „uśpionym” rytmie brakuje. Na przykład - jeżeli pierwszą część utworu muzycy grają chaotycznie i nie wiadomo dlaczego przyspieszają a w refrenie, również w sposób niekontrolowany, zwalniają tempo, to trudno jest kontynuować takie wspólne granie. W przypadku muzyków bluesowych czy jazzowych pochodzących z Laponii, Australii, Nowej Zelandii, Ameryki Południowej czy Syberii sytuacja grania jam session jest o tyle prostsza, że wystarczy ustalić tonację, podać tempo i wszyscy będą grali bluesa. znając bluesa, czyli formę 12-taktową, mogą spokojnie tego bluesa grać. Muzycy bluesowi grają przeważnie bardzo proste formy. Wystarczy poznać tę formę i można grać ze wszystkimi na świecie. Jest to uniwersalny język. W przypadku flamenco jest to jednak bardzo utrudnione, nie mówiąc już o muzyce hinduskiej, czy salsie, która w ogóle nie jest w Polsce znana.
     
     Muzyczna racja bytu
     Myślę, że każdy rodzaj muzyki, nie tylko folkowej, ma prawo zaistnieć. Oczywiście żyjemy w takich czasach, kiedy muzyka jest najczęściej wypadkową różnych gatunków. Na przykład Peter Gabriel, żeby poznać te różne gatunki, wspaniałe brzmienia, najróżniejsze sposoby frazowania i różne sposoby wypowiedzi, korzysta z dorobku chyba wszystkich osiągnięć kulturowych wszelkich grup etnicznych mieszkających na świecie Jest on wielkim kolekcjonerem, posiadającym bodajże największą spośród muzyków całego świata taśmotekę. I dzięki nagraniom Petera Gabriela duża grupa ludzi ma szansę poznać przynajmniej fragmenty tych kultur.
     Jeżeli chodzi o muzykę etniczną to wiadomo, że zawsze będą dwa kierunki. Jeden z nich będzie za wszelką cenę chciał ocalić czy odizolować tę bardzo oryginalną muzykę etniczną od całej reszty Świata, a z drugiej strony będą naciski na łączenie i robienie różnego typu fuzji. Jestem zwolennikiem zarówno dobrej muzyki etnicznej, czy nazwijmy ją folkowej, granej przez przedstawicieli tych grup etnicznych w sposób bardzo charakterystyczny, jak również mądrego łączenia różnych gatunków.
     

rozmawiał Marcin Krzyżewski




Wywiad pochodzi z pisma „Gadki z Chatki” nr 35-36 (2001)

wersja do wydrukowania